czwartek, 22 grudnia 2016

Dolina zewłoki

 Gdy czytacie ten list, zapewne nie ma mnie już pośród żywych. Jestem prostą i ubogą osobą, która zaprzepaściła swój dorobek na używki. Rzeczy, bez których teraz nie wyobrażam sobie żyć. Od dziecka przeżywałem katusze, jakie świat na mnie, niewinnego, spuścił. Uciekłem w uderzające do głowy narkotyki, przez co stałem się słaby fizycznie i wielu wydarzeń już nie pamiętam, a to, co się dzieje teraz, widzę jakby przez mgłę. Niedługo zawiążę wokół swej szyi pętlę i zawisnę. Proszę zatem, przeczytajcie moje zapiski sporządzone w paru ostatnich dniach, które może choć trochę wytłumaczą, dlaczego postanowiłem opuścić ten świat.

 Jak co dzień, wracałem wieczorem z pracy najmniej uczęszczaną przez ludzi drogą przez las Złotoryjski, choć tym razem wyjątkowo wybrałem taką trasę, o której wcześniej nie wiedziałem - odkryłem ją dopiero rano i od razu zapragnąłem tędy właśnie udać się do domu. Zawsze starałem się stronić od tych, wobec których pałałem niebywałą apatią, więc była to dla mnie skądinąd naturalna decyzja. Niestety tego feralnego dnia los nasłał na mnie nieszczęście w postaci małego, lekko wystającego z ziemi kamienia - przez swoją nieuwagę potknąłem się o niego i uderzyłem głową w drzewo.

 Gdy się ocknąłem, zdałem sobie sprawę, że jestem sam pośrodku lasu. Słońce już zaszło, a ja miałem nader mgliste pojęcie o swym położeniu. Nie znałem się na nawigacji, w tym na gwiazdach, których na domiar złego i tak nie było widać. Nie miałem bladego pojęcia, w którą stronę podążyć. Nic nie widziałem ani nie słyszałem. Niebo było zachmurzone, toteż nie potrafiłem nawet dojrzeć księżyca. Próbowałem po omacku, niczym ślepiec, powrócić na szlak, lecz nie mogłem go odnaleźć. Szedłem tak więc przed siebie, widząc przed oczyma jedynie niezmąconą, czarną przestrzeń, która przyprawiała mnie o rozpacz. Nie wiem, ile czasu upłynęło, od kiedy straciłem przytomność. Wydawało mi się, jakby minęły wieki.

 Zmiana nastąpiła dopiero wtedy, gdy postanowiłem przystanąć na chwilę przy drzewie, które udało mi się wymacać, i u którego stóp ułożyłem się ze zmęczenia do snu. Spałem głęboko, choć niespokojnie. Męczyły mnie cały czas przerażające koszmary, które nie miały ani ładu, ani składu. Gdy się wreszcie obudziłem, aż podskoczyłem z radości - znów widziałem las. Lecz moja euforia nie trwała długo. Otoczenie było spowite tajemniczą, mleczną mgłą, która przyprawiała mnie o niemałą trwogę. Nie potrafiłem przez nią ocenić, czy jest dzień, czy może noc. Zastanawiałem się, skąd ta nagła zmiana w moim status quo; może to chmury powędrowały gdzieś dalej i oddały mi blask księżyca, albo to słońce, które przez zamglenie nie mogło mi dostarczyć wystarczającego światła, abym widział dostatecznie dobrze i mógł szybko odnaleźć zagubioną drogę?

 Gdy rozglądnąłem się uważniej w poszukiwaniu ścieżki, drzewa i krzewy wydały mi się jakieś inne. Teraz były bardziej ściśnięte ze sobą, tworząc swoisty mur prawie że nie do przejścia. Konary i gałęzie utraciły liście i były upiornie powyginane we wszystkie strony, zapewniając razem z mgłą widok przerażający do szpiku kości. A w powietrzu unosił się zapach zgnilizny, który dopieszczał cały horror. Odmiana krajobrazu wzbudziła we mnie lęk, jakiego od dawna nie miałem nieprzyjemności doświadczyć. Lecz najgorszy w całej tej zgrozie nie był ów widok, a przenikająca w głąb duszy cisza, która przyprawiała mnie o ból bębenków w uszach.

 Podążałem tak przed siebie, nie wiedząc, co może mnie czekać za następnym drzewem. Najbardziej pragnąłem teraz odnaleźć swoją ścieżkę i wrócić wreszcie do domu. Mijały kolejne godziny, a ja dalej szedłem naprzód. Po pewnym czasie moim oczom ukazał się makabryczny obraz. Nie widziałem zbyt dobrze przez mgłę, ale, jak nigdy, w mig ogarnął mnie paraliżujący strach. Przede mną - aż po kres zasięgu mojego wzroku - piętrzyły się stosy gnijących trucheł zwierząt. Moje nozdrza wypełniły się trupim odorem, który przez brak nawet najmniejszego powiewu wiatru tylko potęgował swoje natężenie. Niestety zdaję sobie sprawę z tego, że tej wielkiej, nieopisanej ohydy nie zdołam żadnymi słowami opisać tak dosadnie, aby czytelnik mógł chociaż w jednym procencie uzmysłowić sobie to, co przeżywałem i widziałem. Wokół mnie wciąż panowała bezkresna cisza, która pomału doprowadzała mnie do szaleństwa. Gdziekolwiek zwróciłem swoje oczy, tam były tylko trupie stosy i drzewa, które zdawały się teraz szyderczo ze mnie śmiać. Jednostajność pleneru przyprawiała mnie o mdlący lęk.

 Szedłem dalej. Niebo, choć bezchmurne, niemalże całe spowite było czernią. Ale nie zwyczajną czernią. Przypominało lustro, które odbija szerzące się tu na dole okrucieństwo. Czy tak właśnie wygląda piekło? Nie potrafiłem znaleźć logicznego wyjaśnienia dla zaistniałego stanu rzeczy. Jedyną nasuwającą mi się teorią, choć mało prawdopodobną, był wybuch gdzieś w pobliżu bomby atomowej, która zniszczyłaby doszczętnie pobliską faunę i florę. Lecz dlaczego ja miałbym wówczas przeżyć? Nie byłem jakoś specjalnie osłonięty. Z całych sił próbowałem wytężyć słuch, by usłyszeć chociażby najmniejszy szmer ptactwa, które powinno przecież żerować na zalegającym dookoła ścierwie. Niestety odpowiedziała mi tylko głucha cisza.

 Mijały godziny, a ja wciąż, krok na krokiem, brnąłem dalej przez monotonny teren. Znowu naszło mnie po pewnym czasie zmęczenie, więc postanowiłem przysiąść przy jednym z drzew, lecz tym razem za nic w świecie nie chciałem zasnąć. Nie wiedziałem, czy jak zmrużę oczy, to jeszcze kiedykolwiek zdołam je otworzyć. Skąpany w cieniu, odpoczywałem tak przez kilka chwil, po czym ruszyłem w dalszą drogę. Ku mojemu zaskoczeniu, mgła zaczynała powoli rzednąć. Niestety nie było to dla mnie żadne pocieszenie, bo gdy już mogłem widzieć dalej niż na dziesięć stóp, wciąż ukazywały mi się tylko kolejne czarcie drzewa. Straciłem wtedy nadzieję, że znajdę zaginioną ścieżkę lub upragniony ratunek.

 Następnego dnia (choć nie potrafiłem tego dokładnie określić, bo możliwe, że wciąż była noc) trupi odór był już nie do zniesienia. Zasłoniłem twarz koszulką, którą miałem wcześniej na sobie, lecz niewiele to pomogło. Smród unosił się wszędzie, a moje oczy aż łzawiły. Przyśpieszyłem kroku, wciąż brnąć w nieznane. Idąc nieprzerwanie stałym tempem, w końcu padłem na ziemię z osłabienia. Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz coś jadłem lub kiedy się wyspałem. Odniosłem wrażenie, że od przebudzenia z omdlenia rzeczywiście minęły wieki. Podszedłem do najbliższego drzewa i, nie zważając na nic, zmrużyłem wreszcie oczy.

 Znowu męczyły mnie tej nocy nieludzkie i szaleńcze sny. Nie spałem zbyt dobrze i już niedługo przebudziłem się zalany zimnym potem. Poprzysiągłem sobie wtedy, że już nigdy nie zasnę - nie w tym miejscu. Nie zniosę więcej podobnych majaków.

 Podniosłem się i zacząłem iść dalej. Mijały kolejne godziny. Od pewnego czasu teren był już coraz bardziej górzysty, co mnie ucieszyło, ponieważ zaczynałem widzieć więcej i dalej. Nawet drzewa zaczęły się od siebie jakby oddalać. Niestety wiązało się to z tym, że co rusz dostrzegałem kolejne, mrożące krew w żyłach obrazy. Lecz największa groza dopadła mnie dopiero wtedy, gdy wdrapałem się po stosie z martwych zwierząt na szczyt wysokiego kamienia, który znajdował się na jednym z pagórków. Ujrzałem wreszcie w całej swej okazałości świat, po którym od nieznanego mi czasu podróżowałem. Okazało się, że byłem w jakiejś dolinie przepełnionej wysokimi nawet na czterdzieści stóp kopcami z rozkładających się trucheł. Oprócz nich, i oprócz drzew, dostrzec mogłem jedynie czerń, która wnikała wszędzie, nawet w głąb mnie. Czułem się tak, jakbym stał na skraju znanego świata w obliczu największego kataklizmu w dziejach ludzkości. Czy to właśnie jest ostateczna wola bogów? Czy to zemsta za wszystkie nasze złe poczynania i grzechy? Czy tak właśnie przyjdzie mi teraz żyć? W raju Złego? Gdzie zaprowadzi mnie moja wędrówka? W głowie miałem przerażające scenariusze. Zacząłem również zadawać sobie pytanie, czy aby na pewno to, co widzę, jest prawdziwe. Na myśl przychodziły mi straszliwe przepowiednie z pewnej plugawej księgi, która była okuta w ludzką skórę i znajdowała się w biblioteczce mojego ojca.

 Mijały kolejne godziny, a ja szedłem dalej. Nagle z oddali dobiegł moich uszu dźwięk, który przerwał mefistofelową ciszę. Przyprawił mnie jednak o ciarki, albowiem do najprzyjemniejszych odgłosów z pewnością nie należał. Idąc za jego źródłem, potwierdziły się moje domysły. Przede mną wyłoniła się z mgły pierwsza polana, jaką widziałem od dawien dawna, a na niej samotne drzewo. Lecz moja uwaga w tym przypadku nie skupiła się jedynie na odkryciu, które zrywało z monotonią krajobrazu, do jakiego zdążyłem już przywyknąć. Widok, który tym razem ukazał się mym oczom, był największym wynaturzeniem, na jakie w ostatnich dniach natrafiłem. Na najdłuższej i najgrubszej gałęzi wisiały na sznurze owiniętym wokół szyi trzy jelenie. Miały pusty wzrok i miny jakby ludzkie - powykręcane we wszystkie strony w geście obłąkańczej potrzeby ratowania się. Niestety nadaremno. To z pewnością nie było dzieło natury, lecz już nie zaprzątałem sobie tym głowy. Półprzytomny z przerażenia padłem tylko na kolana i zacząłem się śmiać w niebiosa, łapiąc się za głowę. To był szalony świat, pozbawiony jakiejkolwiek łaski bożej. A mi, niewinnemu, przyszło na nim żyć.

 Choć wiem, że nie do końca prawdą jest to, że jestem grzecznym aniołkiem. Często zdarzało mi się nadużywać narkotyków i, będąc odurzonym tymiż specyfikami, błąkać się całymi dniami i nocami bez celu... Nie odzywać się do żadnej żywej duszy.. Odtrącać pomocną dłoń.. Składać w ofierze niewinne stworzenia... Straciłem przez to wszystkich i wszystko. Mam nadzieję, że teraz zrozumiecie, dlaczego postanowiłem opuścić ten chory świat.

 Spomiędzy chmur zaczęło wychodzić słońce, które nieśmiało przedzierało się przez moje atłasowe zasłony. To już pora...

11 komentarzy:

  1. Kolejne mroczne do szpiku kosci opowiadanie. Oby tak dalej

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo intrygująca historia. Pobudza wyobraźnię.

    OdpowiedzUsuń
  3. Witaj,
    zaprosiłeś, zajrzałam. Nie zaskoczyłeś. Turpizm znany jest w literaturze i poezji. W pewnym czasie interesowałam się literaturą skandynawską, która była tak samo mroczna jak Twoje opowiadanie. Aby było Ci raźnie wpisuję wiersz nie mój, mnie nie obdarzono talentem twórczym, więc korzystam z talentów tych, którzy potrafią. Oto jeden z bardziej znanych utworów tego nurtu.

    Padlina

    Przypomnij sobie, cośmy widzieli, jedyna,
    W ten letni tak piękny poranek:
    U zakrętu leżała plugawa padlina
    Na ścieżce żwirem zasianej.

    Z nogami zadartymi lubieżnej kobiety,
    Parując i siejąc trucizny.
    Niedbała i cyniczna otwarła sekrety
    Brzucha pełnego zgnilizny.

    Słońce prażąc to ścierwo, jarzyło się w górze,
    Jakby rozłożyć pragnęło
    I oddać wielokrotnie potężnej Naturze
    Złączone z nią niegdyś dzieło.

    Błękit oglądał szkielet przepysznej budowy.
    Co w kwiat rozkwitał jaskrawy,
    Smród zgnilizny tak mocno uderzał do głowy,
    Żeś omal nie padła na trawy.

    Brzęczała na tym zgniłym brzuchu much orkiestra
    I z wnętrza larw czarne zastępy
    Wypełzały ściekając z wolna jak ciecz gęsta
    Na te rojące się strzępy.

    Wszystko się zapadało, jarzyło, wzbijało,
    Jak fala się wznosiło,
    Rzekłbyś, wzdęte niepewnym odetchnieniem ciało
    Samo się w sobie mnożyło.

    Czerwie biegły za obcym im brzmieniem muzycznym
    Jak wiatr i woda bieżąca
    Lub ziarno, które wiejacz swym ruchem rytmicznym
    W opałce obraca i wstrząsa.

    Forma światła stawała się nierzeczywista
    Jak szkic, co przestał nęcić
    Na płótnie zapomnianym i który artysta
    Kończy już tylko z pamięci.

    A za skałami niespokojnie i z ostrożna
    Pies śledził nas z błyskiem w oku,
    Czatując na tę chwilę, kiedy będzie można
    Wyszarpać ochłap z zezwłoku.

    A jednak upodabniasz się do tego błota,
    Co tchem zaraźliwym zieje,
    Gwiazdo mych oczu, słońce mojego żywota,
    Pasjo moja i mój aniele !

    Tak ! Taka będziesz kiedyś, o wdzięków królowo,
    Po sakramentach ostatnich,
    Gdy zejdziesz pod ziół żyznych urodę kwietniową,
    By gnić wśród kości bratnich.

    Wtedy czerwiowi, który cię będzie beztrosko
    Toczył w mogilnej ciemności,
    Powiedz, żem ja zachował formę i treść boską
    Mojej zetlałej miłości.

    - Charles Baudelaire
    - Mieczysław Jastrun przełożył

    Jeśli się spełniasz w tej formie życzę dalszych wpisów z opowiadaniami :)









    OdpowiedzUsuń
  4. Mrocznie...Może nie moje klimaty, ale podobało mi się. Po świąteczny obłędzie wrócę i poczytam poprzednie opowiadania.

    OdpowiedzUsuń
  5. Powiem tak super i wciaga to jest to w pisaniu! :) Podoba mi się i to szalenie <3

    Zapraszam http://ispossiblee.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  6. Lubię takie mroczne opowieści i ogólnie taki klimat *u*
    Wesołych Świąt!
    Mój blog ♥ Serdecznie zapraszam !

    OdpowiedzUsuń
  7. Świetna mroczna opowieść! :) Miło się czytało!
    http://uglyographyy.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  8. W świetnym klimacie, trzyma w napięciu, lubię czytać tego rodzaju opowiadania.

    OdpowiedzUsuń
  9. Mrocznie, tajemniczo to wszystko sprawia, że coraz bardziej mnie zaciekawiasz! :) Pozdrawiam! ;)

    http://fasionsstyle.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  10. Fajna historia, choć to nie moje klimaty :)
    Pozdrawiam i zapraszam! ♥
    http://marianna-pisze.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  11. Lubie takie mroczne opowieści ;3
    majuskaa.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń