wtorek, 20 grudnia 2016

W otchłani szaleństwa

 Wyszedłem z domu. Światło słoneczne rzuciło na mnie swój blask. Już świeżo po przebudzeniu miałem pewność, że dziś będzie dobra pogoda na długi spacer. Widziałem wokół siebie dzieci kopiące piłką o ścianę budynku mieszkalnego z czterema kondygnacjami i średniej wielkości park, do którego uwielbiałem się przechadzać. Przed moim domem, jak co dzień, mijałem starą, pokrzywioną wierzbę, która wiła się na tle czystego nieba i pierwszych tego poranka chmur. Wyruszyłem w stronę przedmieść, gdzie mieszkali moi dalecy krewni, do których od dawna nie wpadłem z wizytą, a od których dostałem zaproszenie na pewne wydarzenie. Szedłem szybkim krokiem przez ulice przepełnione ludźmi śpieszącymi się do pracy lub na spotkanie. A im bliżej byłem slumsów, ku którym zmierzałem, tym więcej budynków okazywało się coraz bardziej obdrapanych i zaniedbanych. Przypomniałem sobie, dlaczego tak rzadko tu bywam - to ten specyficzny, nie do końca zrozumiały lęk przed nieznanym. W takich dzielnicach jak ta można spodziewać się wszystkiego.

 Był to czas Makry. Ludzie nazywają ją Nocą Świętojańską, co przedstawia całe wydarzenie w dość ugrzeczniony sposób - a czasami wręcz popycha w niepamięć obrzędy naszych przodków, umniejszając je do rangi Wigilii św. Jana.

 Był to czas Makry, a ja właśnie zmierzałem do jednej z najstarszych dzielnic miasta, gdzie moi krewni od wieków obchodzili to święto z należytą dla niego czcią. Ja sam dotychczas odcinałem się od tej części mojej rodziny, twierdząc, że mają zbyt radykalne i niekonwencjonalne poglądy w porównaniu do tych, które wypiłem z cycka matki. Moi przodkowie świętowali w dawnych czasach, gdy było to powszechnie zakazane z obawy o propagowanie szerzącego się wówczas wampiryzmu i kultu Złego. 

 Tradycję przekazywano z ojca na syna, a teraz i ja poznam sekret. Praktycznie z nikim z tej familii nie mam kontaktu. Wiem tylko tyle, że osiedlili się tu przed dwustu laty, kiedy ich wygnano ze swych domów w Europie Wschodniej na terenach dzisiejszej Białorusi, skąd również i ja pochodzę. Dziwny był to ród, skryty w sobie i zajmujący się głównie rolnictwem, a przy tym także ślepy na nowe technologie. Do dziś nie wiadomo, z jakiego konkretnie powodu zostali wypędzeni ze swoich terenów rodzinnych. Zostało po nich tylko to święto, niepojęte do końca dla żywych, resztę tajemnic zabrali ze sobą do grobu. Spośród moich bliskich nikt nie odpowiedział na zaproszenie, nawet ojciec, który niegdyś często jeździł w te strony. Tylko ja, rodzynek, zechciałem usłuchać przodków.

 Wreszcie dotarłem na miejsce. Przede mną piętrzyły się zlepione z bóg wie czego, smutne domki i wszędobylskie brud i błoto. Słońce już dawno minęło zenit i zaczęło rzucać coraz to większe cienie, które dodawały tym alejkom jeszcze mroczniejszego charakteru. Zresztą cała ta dzielnica to labirynt wąskich uliczek. Na tle budynków mieszkalnych wyróżniały się tylko stare ruiny kościoła baptystów, jeszcze starszy cmentarz z wierzbą na środku oraz niezliczone, zniszczone rzeźby, które były ostatnią spuścizną po jednej z najbardziej ekskluzywnych dzielnic miasta, która mieściła się tu przeszło sto lat temu. Budynki postawione przez władze miejskie i pobliską społeczność po pożarze w 1832 roku przypominały nieporządny, przypadkowo rozmieszczony stos dziecięcych klocków. Ostatnie promienie mieniły się jeszcze w maleńkich okiennicach domostw, ale zaczęły już zauważalnie tracić swą moc i znikać powoli za horyzontem. W oddali na niebie zauważyć można było deszczowe chmury, które zwiastowały nadchodzącą burzę.

 Przy najszerszej głównej drodze wyrastał pagór, na którym znajdowało się owe stare cmentarzysko, z którego do dzisiaj korzystali mieszkańcy. Szybko rzuciwszy na niego okiem, ujrzałem tylko zatarte epitafia na nagrobkach, jak gdyby nikt nie chciał pamiętać, kto i gdzie został pochowany. Na drodze nie widziałem żadnej żywej duszy. Czasami tylko, kiedy wzmagał się wiatr, do moich uszu dobiegał trzask okiennic.

 Gdy wchodziłem coraz to głębiej i głębiej w slumsy, wytężałem słuch, poszukując wieczornej, świątecznej zabawy, lecz nic takiego nie uświadczyłem. Spodziewałem się czegoś więcej, lecz może Makra po prostu nie jest tak hucznie świętowana jak nasz sylwester czy Boże Narodzenie. Jako że jestem raczej przyzwyczajony do miejskiego gwaru, doskwierała mi wszechobecna cisza.

 Bardzo chciałem już kogoś spotkać lub usłyszeć choćby najskromniejsze powitanie od któregokolwiek z mieszkańców. Mijałem za sobą szyldy od dawna zamkniętych sklepów, zapuszczone ganki i stare, kamienne mury miasta, które rzucały monumentalne cienie na tę nieoświetloną z uwagi na brak elektryczności drogę. Zląkłem się zbliżającej nocy jeszcze mocniej, ale krok za krokiem brnąłem do przodu. Nie chciałem przecież, żeby coś mi się przytrafiło, błądząc tak samemu po ciasnych, ciemnych uliczkach.

 Ostatni raz byłem w tym miejscu za dzieciaka, który ledwo co rozpoczął naukę, ale bez problemu odnalazłem dom moich dalekich krewnych. Nie należało to wszakże do trudnych zadań, bo ów budynek był jednym z największych w tej dzielnicy - parę razy wprawdzie lekko pobłądziłem, ale ostatecznie dotarłem do celu. Wciąż jednak zastanawiałem się, czy rozpoznają we mnie tego malca i przyjmą z otwartymi rękoma, czy raczej wyrzucą na zbity pysk z kwitkiem w ręku. Muszę przyznać, że slumsy wieczorną porą, mimo że przerażały wyludnieniem i ciemnymi zakamarkami, wyglądały przepiękne w świetle mieniącego się nad nimi księżyca. Postanowiłem podejść bliżej budynku krewnych i zapukać wreszcie kołatką o drzwi. Dom był typową, wczesnowiktoriańską konstrukcją cechującą się bogactwem ornamentyki, koloru i formy. Posiadał trzy kondygnacje i szeroki balkon wysunięty w stronę ulicy. Choć minęły już czasy jego świetności, bez problemu udało mi się zauważyć jego charakterystyczne cechy - kunsztowne elewacje i misternie wykonane detale od razu przyciągnęły moją uwagę. Wyróżniał się na tle pozostałych budynków w tej okolicy i ich mniej wytwornej architektury. Budowla ta, w przeciwieństwie do pobliskich domów, posiadała też wiele nie rozbitych okiennic i, oprócz dziurawego dachu, zdawała się zachować w całkiem przyzwoitym stanie. Po chwili przyglądania się zauważyłem, że w jednym z okien na parterze paliło się niewyraźne światełko.

 Od wschodu budynek zjadał bluszcz, który piętrzył się na prawie całej ścianie. Do drzwi prowadziła kamienna, popękana ścieżka, która kluczyła od ulicy aż po pierwsze schodki. Uwagę zwracała bogata, mosiężna balustrada, która, niestety, jak wszystko tutaj, była zapuszczona i brakowało w niej dwóch kolumn. Jako dziecko zupełnie inaczej ten dom i te slumsy zapamiętałem, i pomimo ich uroku nie mogę pozbyć się uczucia lęku i jeżącego włosy na karku przerażenia za każdym razem, jak przemknie mi coś w kąciku oka i powędruje do mej wybujałej wyobraźni.

Gdy ostatecznie zastukałem żelazną, zdobioną kołatką o drzwi, opuściło mnie trochę poczucie lęku. Ucieszyłem się, że wreszcie odnalazłem dom moich przodków i nie ma już potrzeby błąkania się po uliczkach zatrważająco cichych slumsów.

 Nagle frontowe drzwi zaskrzypiały. Z półmroku wyłonił się mężczyzna, na oko po sześćdziesiątce, którego nigdy dotychczas nie widziałem. Ubrany był w barokową koszulę z żabotem, białe rajstopy ze złotymi wstawkami oraz kapcie. Nie była to jednak zbyt zadbana odzież – wyglądała wręcz, jakby starzec nosił ten sam zestaw od lat. Twarz była tak pospolita, jak to tylko możliwe - typowy dziadek ze zmarszczkami, zapadłymi brwiami i wklęsłymi policzkami, które zapewne mogą przy okazji poświadczyć o skromnym uzębieniu. Nie odezwał się do mnie ani słowem, zrobił tylko parę kroków do tyłu i gestem pokazał, abym wszedł do środka. Podziękowałem mu za zaproszenie i gościnę, lecz to również przemilczał.

 Podążałem za nim, aż stanęliśmy obok wysokiego i dużego, lecz kompletnie pustego pokoju. Jedyną wskazówką sugerującą, że był to kiedyś dom bogatej rodziny, był wytworny, choć niestety nieco zapuszczony, wiktoriański kominek. Oprócz niego wszystko zostało albo wykradzione, albo zniszczone. Nawet kunsztowne niegdyś ściany zdobiły teraz tanie, odklejające się tapety, które odsłaniały w niektórych miejscach wilgoć, kruszący się tynk i nagą cegłę. Na podłodze nie brakowało dziur i głębokich rys w drewnie - prawdopodobnie od przesuwania stojących tu w dawnych latach mebli. Obok kominka leżał mały, zielony dywanik, który jako jedyny przedmiot w tym pomieszczeniu wyglądał na stosunkowo nowy.

 Widok tak zaniedbanego pokoju nie przypadł mi do gustu. Nie mogłem pojąć, jak można aż tak zniweczyć dom i na dodatek, o zgrozo, wciąż w nim mieszkać. Powrócił do mnie lęk, a główną przyczyną była znów wisząca nade mną groza nieznanego. Nie wiedziałem, czego mogę się teraz spodziewać. Staruszek cały czas wpatrywał się we mnie, stojąc u progu drzwi do pokoju, by po krótkim czasie gestami dać mi do zrozumienia, że mam tu zaczekać, po czym sam gdzieś wyszedł. Znów ogarnęła mnie wszechogarniająca cisza, przez którą zaczynały mnie pobolewać uszy.

 Cała ta sytuacja budziła we mnie wyraźny niepokój. Bardzo chciałem dostać wreszcie jakiekolwiek wyjaśnienia. Przybyłem na zaproszenie do świętowania, lecz żadnych tego typu uciech nie widziałem, ani tym bardziej nie zaznałem.

 Gdy na moim zegarku wybiła północ, mężczyzna wrócił do pokoju. Wciąż nie odzywając się do mnie ani słowem, skierował palec wskazujący lewej ręki ku drzwiom koło schodów na piętro.

Wyszliśmy oboje na korytarz. Starzec wyjął ze stojącej nieopodal komódki klucz i otworzył tajemnicze drzwi, za którymi po chwili majaczyć się poczęły w półmroku schody na dół. Ruszył pierwszy, a ja, nieco zaniepokojony tym widokiem, powędrowałem za nim. Wydawało się, że szliśmy całą wieczność. Nie widziałem i nie słyszałem zupełnie nic, nawet gdzieś w oddali. Mój lęk zmagał się wraz z pokonywaniem kolejnych stopni. Nie mogłem już nawet dostrzec światła, które jeszcze niedawno wydobywało się ze od strony drzwi wejściowych. Panowały tu przerażające ciemności, a ja uważałem tylko, żeby nie omsknęła mi się noga i żebym nie stracił na tych krętych schodach równowagi.

 Nagle na twarzy poczułem chłodny podmuch powietrza, a następnie zobaczyłem słabe światło i usłyszałem jakby cichy gwar. Znów mogłem zobaczyć rysy starca, który poruszał się przede mną w sposób bezszelestny. Po chwili schody się wreszcie skończyły, a mnie po tej długiej wędrówce aż oślepił blask świateł. Po paru sekundach wzrok wrócił do normy i moim oczom ukazał się widok, który niejednego wyrostka przyprawiłby o silną trwogę. Przede mną widniały bowiem dwa rzędy zakapturzonych ludzi w czarnych szatach, wszyscy ułożeni jakby na kształt czarciej drogi, a w swych rękach dzierżyli pochodnie, które przed chwilą zaburzyły moją zdolność widzenia. Wokół nich rozpościerała się jaskinia, w której ogrom nie mogłem uwierzyć. 

 Nie spodobał mi się sekret, jaki przede mną tej nocy odkryto. Gorzko żałowałem tego, że przyjąłem od moich dalekich krewnych zaproszenie na ich pogańskie święto. Starzec, który przybył tu ze mną, ponownie skierował w moją stronę swoje gesty, sugerując, bym dalej za nim szedł. Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że gdzieś w tle przygrywały złowieszczo skrzypce. Zlękniony możliwymi konsekwencjami udałem się za mężczyzną. Z każdym krokiem w przód jeden z członków zgrupowania stawiał krok za mną, przez co po pewnym czasie miałem już za plecami dość pokaźny pochód. 

 Z natłoku emocji niemal zemdlałem. Lęk wzdrygał całym moim ciałem, a chęć ucieczki coraz wyraźniej dźwięczała mi w głowie. Bałem się jednak, że jak zrobię cokolwiek wbrew starcowi, skrzywdzą mnie lub zabiją idący za mną kultyści. Po jakiejś godzinie lub dwóch marszu zauważyłem przede mną bezkresną przepaść, a pochód za mną począł ustawiać się w półokręgu.

 Nic, co wiedziałem o świecie Makry, nie pokrywało się z tym, czego teraz doświadczałem. Wreszcie doszedłem do owej czeluści. W tym samym momencie starzec odwrócił się do mnie przodem i zaczął się wpatrywać, jakby czekał na mój ruch. Tłum wciąż krzątał się wokół mnie, tworząc półkolisty szyk na samej granicy z przepaścią.

 Niespodziewanie mężczyzna, który mnie tu przywiódł, podszedł do mnie i uczynił na moim czole znak krzyża. Widziałem, jak jego wargi się poruszają, lecz żaden, nawet najcichszy głos z nich nie dobiegał. Odszedł ode mnie w kierunku przepaści i skinął głową do jednego z zakapturzonych osobników w tłumie. Ten zaś wyjął spod pazuchy mały flet i wręczył go starcowi, który od razu zagrał na instrumencie. Nie znałem się na muzyce, lecz dźwięki, jakie wydobywał z tego skromnego przyrządu, były dla mnie czystym pięknem i przejawem geniuszu. Ponadto zaczął wykonywać niezrozumiałe dla mnie, ceremonialne gesty. Co pewien czas zmieniał graną przez siebie melodię, przy czym każda kolejna z kunsztem miała coraz mniej wspólnego.

 Przy każdej zmianie repertuaru ludzie z tłumu na przemian ściągali z siebie poszczególne części ubioru, odsłaniając, chyba umyślnie, swoje spokojne twarze, które wyglądały, jakby były w transie. Co jakiś czas na wzór starca wykonywali również rytualne gesty. Ja jedyny, nie wiedząc, co się dzieje, stałem pośród nich, rozglądając się we wszystkie strony i obserwując, co wyprawia tłum pod przewodnictwem siwego mężczyzny. Nagle z fletu wydobył się przeraźliwy dźwięk - zwiastujący zapewne potworności, które miały się wkrótce wydarzyć. Moje uszy nigdy czegoś takiego wcześniej nie doświadczyły. Starzec sprawiał, że chciało mi się płakać, że chciałem to wszystko skończyć - skończyć ze sobą. Ta muzyka nie była z naszego świata.

 Raptem flet ucichł. Widok, który teraz mogłem obserwować dookoła, był nieopisanie bluźnierczy i bezmiernie pozbawiony wszelkiej pobożności. Ziemię pokrywały czarne szaty, a wśród nich stali nadzy mężczyźni i nagie kobiety. Od małych, pięcioletnich dziewczynek, aż po osoby w podeszłym już wieku. Widok ten napawał mnie niesamowicie wielką trwogą. Starzec odrzucił flet i też zaczął się rozbierać. Nawet najtrzeźwiejszy umysł nie potrafiłby w pełni ogarnąć tego, czego właśnie byłem świadkiem. Mężczyzna podszedł raz jeszcze do mnie i szepnął mi do ucha te oto słowa:

 Życie nie jest darem, ale nie powinieneś go po prostu zmarnować, bo są ludzie na tym świecie, którzy oddają je, abyś Ty mógł cieszyć się własnym życiem kolejny, nudny dzień.

 Starzec znowu oddalił się w stronę przepaści i, rozkładając ręce na znak krzyża, rzucił się w głąb tajemnych czeluści. W tym samym momencie otaczający mnie ludzie szybkim krokiem zaczęli podążać za mężczyzną ku bezkresnemu urwisku. Stałem jak zamurowany, przelęknięty tym widokiem do szpiku kości. Do moich uszu dobiegały przerażające krzyki, szlochanie i wrzaski. Jaskinię oświetlało coraz mniej pochodni, aż w pewnym momencie zapadły egipskie ciemności. Głosy ucichły.

 Obudziłem się następnego dnia w pobliskim szpitalu im. Noctusy Bellis Perennis. Dowiedziałem się tam, że znaleziono mnie rano majaczącego, rannego i leżącego na cmentarzu w samym centrum slumsów. Ponoć gdyby nie zauważył mnie pewien starzec, marnie bym skończył. Zapewniono mi możliwie najlepszą opiekę medyczną. Miałem złamany obojczyk, nadgarstek i duże rozcięcie na czole. Oprócz tego wiele pomniejszych przetarć i obić. Nie mogłem sobie przypomnieć niczego, co się działo, odkąd zapadła ciemność podczas owej pamiętnej nocy… Co więcej, zupełnie nikt nie uwierzył w moją historię. Lekarze chcieli zostawić mnie na obserwację, póki całkowicie mnie nie przebadają i nie wykluczą pewnych rzeczy. Podejrzewali schizofrenię paranoidalną, częstą chorobę w mojej rodzinie.

 Co noc budziłem się oblany potem przez upiorne koszmary, które mi przypominały o tamtych wydarzeniach. Często myślałem też o słowach, które przekazał mi tajemniczy mężczyzna, lecz nie potrafiłem odgadnąć, co miały oznaczać. Po wyjściu ze szpitala podjąłem się studiowania okultystycznych ksiąg w poszukiwaniu odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. W pewnej księdze, okutej ludzką skórą i okraszonej tytułem tak przerażającym, że go nie przytoczę, znalazłem takie oto słowa:

 „(...) niezależnie od przyczyn pierwszej śmierci, człowiek mógł stać się tym, czym jest i urzeczywistnić właściwe sobie przeznaczenie tylko jako byt świadomy własnej śmiertelności”.

6 komentarzy:

  1. Bardzo ciekawe zakończenie. Intrygująca, wciągająca treść. Oby tak dalej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetne opowiadanie! Genialnie obrazujesz to co masz w głowie, ciekawe porównania, bardzo mroczne. Czekam na więcej!

    OdpowiedzUsuń
  3. Brak słow. Mam w głowie wciąż tę ciszę i odjęło mi mowe. Świetne !

    OdpowiedzUsuń
  4. Cudny blog. Pozdrawiam i zapraszam na:
    maggie-fashion-style.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  5. Ktoś tu zostanie poetą. Super tekst, idealnie obrazuje twój nastrój i przeżycia. Pesymistyczny nastrój i przeżycia. Bardzo podoba mi się motyw z reinkarnacją.

    OdpowiedzUsuń